Zgodnie z umową z Olkiem z bloga FitGeek przyszła pora na dotychczasowe podsumowanie mojej walki. Nie tylko z kilogramami i tłuszczem, ale przede wszystkim z kanapowym stylem życia!

Tak jak powiedział Olek, jeden dzień ćwiczeń wiosny nie czyni, ale czyni ją zmiana podejścia do nich, do życia i do siebie. A jak to ze mną było?

Był zimny i mokry listopadowy wieczór. Czułam się źle, podle i grubo! Gdzieś przeczytałam, że grubym się jest, bo to nie stan umysłu, ale u mnie poza fizycznością psychika jest wyznacznikiem wszystkiego. Jak mam doła, to wiem że wyglądam jak psia kupa i nic mi nie pomoże, a jak psychicznie czuję się mega sexi gwiazdą, to tak właśnie jest. Promienieje ze mnie blask, który jest niemal namacalny! Tak więc ten wieczór był przełomowy. Kilka dni wcześniej odebrałam swoje wyniki badań ( beznadziejne swoją drogą), nie mogąc wbić się w spodnie zawlokłam swe  otłuszczone zwłoki do wagi łazienkowej. Tam…SZOK!! Nie będę pisać dokładnie ile ważyła, mogę jedynie powiedzieć, że tyle ważyłam w 6 miesiącu ciąży, więc możecie sobie wyobrazić moje zszokowanie! Zaczęłam siedzieć i płakać w pierwszym odruchu. Chwilę potem przyszło otrzeźwienie. Nie! Ja nie mogę usiąść i płakać. Muszę walczyć! Kiedy się zebrałam w sobie podeszłam do problemu metodycznie. Punkt po puncie spisałam co muszę zrobić. Ponieważ jest u mnie problem z hormonami wizyta u endo była nieodwołalna. Pierwszym ruchem było znalezienie dobrego specjalisty – tu pomogła mama. Drugi punkt to spisanie co i w jakich ilościach oraz porach jem. Najważniejszy – RUCH! Niestety, jeżeli ktoś wierzy w magiczne pigułki, czary mary i super diety dzięki którym będziemy chudli po minimum 1 kg dziennie, to przykro mi, ale muszę wszystkich tych rozczarować!

Podchodząc poważnie do wszystkich punktów postanowiłam zasięgnąć pomocy i opinii z zewnątrz. Olek z FitGeek’a był tu nieoceniony. Przedstawił kilka możliwych dla mnie ćwiczeń i przede wszystkim zaraził chęcią zrobienia „czegoś”. Czegoś co sprawi że będę się lepiej czuć.  Pogadałam też ze swoim lekarzem, żeby swoim stawom nie zaszkodzić i zaczęłam. Pierwsze dni były straszne. O poranku miałam wrażenie, że w nocy jakieś dzikie zwierze mnie przeżuwało i wypluwało nad ranem. Nie było takiego mięśnia, który mnie nie bolał. Bolało mnie wszystko! Miałam wrażenie że bolą mnie nawet włosy, skóra i paznokcie! Po tygodniu ćwiczeń na mini siłowni ( rowerek, wiosła i orbitrek) dołożyłam sobie zestaw przysiadów i brzuszków. Więc nowy ból. Później dołożyłam jako rozgrzewkę 5 minut na skakance.  Niestety nadeszły święta i przyznam się bez bicia, że był to prawie 2 tygodniowy impas. Jednak zebrałam się w sobie i na nowo rozpoczęłam walkę.

Co się we mnie zmieniło?

Po pierwsze lepiej się czuję!

Po drugie: spadło mi prawie 4 kilo i 4.5 cm w talii. Z resztą inne wymiary też się lekko zmieniły. Nie jest to jeszcze nie wiadomo jaka metamorfoza, ale krok w dobrą stronę!

Po trzecie, lepiej żyję. Higieniczniej. Dbam o siebie i swoje ciało. Już nie waga, a wymiary i stan mojego ciała są dla mnie ważne.

Co dalej?

Na wiosnę planuję rozpocząć jakieś nowe wyzwanie. Kto wie, może dzięki moim marszom zacznę biegać?? Kto wie 🙂 Trzymajcie za mnie kciuki :*